Ten z meduzą i gołębiami
Cześć! Długa była ta cisza w eterze, ale cieszę się, że mimo wszystko nie zmieniliście stacji. Dziki Gon przegalopował po moim niebie i zostawił po sobie jeno zgliszcza. Ale jak wiadomo, kobieta z niczego zrobi i awanturę i sałatkę, więc już się ogarniam.
Utarło się przekonanie, że nikt nie jest gotowy na złe
rzeczy i to prawda. Nie wiem, czy ktokolwiek może powiedzieć, że był
przygotowany na nokaut od losu. Bywa jednak, że miłe rzeczy również przychodzą
nie w porę. U mnie taką rzeczą był… urlop.
***
Nie tak dawno temu, bo w lutym, mój przyjaciel znalazł tanie
bilety na Maltę. Akurat czułam już zmęczenie materiału i propozycja krótkiego
wyjazdu była strzałem w dziesiątkę. Znaleźliśmy hotel, wypisaliśmy wnioski
urlopowe i z dnia na dzień wycięło mnie z życia. Marzec był ciężki, ale nie
chcę się nad nim rozwodzić – było, minęło. Została jednak niemoc i dziwne
zawieszenie, które nie pozwalało na wejście w utarte tryby.
Należę do ludzi, którzy lubią zwiedzać, próbować nowych
smaków i chłonąć to, co świat ma do zaoferowania. Mimo tego, ostatnią rzeczą na
którą miałam ochotę był wypad na drugi koniec Europy. Serio. Normalnie
skakałabym ze szczęścia, poznawała tamtejszą historię i legendy, szukała
perełek, które warto zobaczyć – tymczasem wypożyczyłam przewodnik i nawet do
niego nie zajrzałam. Znalazłam kilka blogów, ale nie przyswajałam wiedzy. Nawet
wybór ubrań do zabrania ze sobą był ponad moje siły. Na szczęście po kilku
tygodniach organizm zaskoczył i kiedy nastał dzień wylotu mogłam zakrzyknąć (co
prawda w myślach, ale jednak): Hej, przygodo! I właśnie o przygodzie będzie
ten wpis.
***
Relaksowałam się oglądając nowy sezon „Bridgertonów”, gdy przyszedł
mrożący krew w żyłach SMS: „Wiesz, że kabinówka będzie za duża?” Że co??? Serce
wywinęło mi koziołka, bo gdzie dzień przed wylotem znajdę plecak? Zresztą ja
plecakami gardzę, bo nie umiem się w nie spakować. Na bank ładowarka, szczotka
czy sweter byłyby na samym dnie, a średnio uśmiecha mi się wybebeszanie ciuchów
na środku ulicy. Już oczyma wyobraźni widziałam wiatr porywający moje majtki w
siną dal. No nie. Po prostu nie i już.
Dzięki Bogu znalazłam torbę, która spełnia restrykcyjne
wymogi tanich przewoźników. Dobrze, że jechałam w ciepłe rejony, bo na koło podbiegunowe
raczej bym się do niej nie spakowała. Tak czy siak, uzbrojona w krem z filtrem
50, buty w dziurki i gigantyczne okulary przeciwsłoneczne stawiłam się na
lotnisku o 4.30. Półtorej godziny przed odlotem. Barbarzyństwo, prawda?
Wbrew pozorom nie miałam wcale aż tak dużo czasu na
rozmyślania, bo przejście przez bramki zajęło chwilę i nagle znalazłam
się w samolocie, który pociesznie turlał się w kierunku pasa startowego. Zaraz potem mogłam rozkoszować się startem. To mój ukochany moment: chwila, kiedy samolot
nabiera prędkości, ciśnienie wbija w fotele, a potęga ludzkiego umysłu pokonuje
barierę grawitacji. Lubię to! Lubię też widok chmur, przypominających gigantyczne
morze bitej śmietany. No i to, że w trzy godziny można pokonać prawie dwa
tysiące kilometrów.
Malta jest urocza: mała, pachnąca, czysta i mniej kolorowa
niż sądziłam. Wyobrażałam sobie oleandry we wszystkich odcieniach, migotliwe
lampki i nasycony błękit nieba, a tymczasem przywitało nas przydymione słońce,
zieleń z tym specyficznym, szarawym nalotem i jasne mury budynków. Piaskowiec
jest wszędzie i chyba w tym tkwi cały urok.
Luqa, jedyne maltańskie lotnisko, znajduje się w centrum
kraju – czyli pół godziny od stolicy. To zabawne, że z jednego końca wyspy na
drugi dotarłam w krótszym czasie, niż zabiera mi droga do pracy. Na Malcie
mieszka niecałe pół miliona ludzi. To duży kontrast w porównaniu z Warszawą,
która przebiła dwa miliony mieszkańców, a i tak nie może równać się z Nowym
Jorkiem czy Tokio.
Pierwszy szok przeżyłam, gdy okazało się, że samochody
jeżdżą złą stroną. Albo, że to ja nie wiem gdzie patrzeć i radośnie pakuję się
pod koła. Ruch lewostronny jakoś niweczy moją zdolność oceniania odległości.
Czysta magia, choć czarna.
Drugim czynnikiem szokującym był spokój pasażerów
komunikacji miejsko-wyspiarskiej. Wsiada się tylko pierwszymi drzwiami, tam
albo trzeba „odklikać” bilet, albo zakupić go u kierowcy i przejść na tyły
autobusu. I tak, tak, ja wiem, że w wielu krajach takie rozwiązanie istnieje.
Po prostu nie mieści mi się w głowie, że to się sprawdza. Kolejka stoi
grzecznie, nikt na nikogo nie warczy, nie pcha się, nie ciska gromów. Nawet w
godzinach szczytu! Ok, może zagęszczenie ludzi na metr kwadratowy ma na to
jakiś wpływ (bo nigdy nie jechaliśmy stłoczeni, jak szprotki w puszce), ale
mimo wszystko. Wow!
Za to trzecia rzecz pokonała mnie całkowicie. Powinnam być
na to gotowa, bo południe, bo luz, bo „jak się człowiek spieszy, to się diabeł
cieszy”, ale kurczę! Rozkład jazdy to taki ozdobnik na przystanku – ale nie
myślcie sobie, że jest on w jakiś sposób wiążący. Chcecie dowodów? Proszę
bardzo:
Postanowiliśmy podjechać do Blue Grotto – cud natury
wyrzeźbiony przez fale. Przez przypadek, dokładnie na drugim końcu wyspy, więc
nie obędzie się bez przesiadki. Internety powiedziały, że droga jest prosta jak
budowa cepa: jednym autobusem, potem 17 minut oczekiwania i drugim autokarem
podjeżdżamy prosto na klif nieopodal Zurrieq. Co może pójść nie tak? Otóż
autobus spóźnił się 22 minuty! Cały zapas szlag trafił. No nic. Jedziemy,
przekonani, że czeka nas 45 minut wylegiwania się na ławce pośrodku niczego.
Ale nie, gdy tylko podjechaliśmy do miejsca przesiadki okazało się, że nasz
docelowy autobus też wjeżdża do zatoczki. Spóźniony! Nie żebym była przesadnie
skrupulatna, ale jednak to już nie jest luz w spodniach. One się nie trzymają
nawet siłą woli. A ja jednak lubię, kiedy nie poniewierają się przy kostkach.
***
Dobra, koniec marudzenia. Było świetnie. Dużo cieplej niż w
Polsce, ale jeszcze nie upalnie. Cała wyspa jest wielkości Krakowa, więc mimo
tego, że docieraliśmy do różnych miasteczek, cały czas miałam wrażenie, że
poruszamy się w obrębie kilku dzielnic.
Po wyjściu z hotelu widziałam morze. Bardzo spokojne, bez
fal i bałwanów, ale też bez zapachu glonów. Plaża była kawałkiem skały, ale to w
niczym nie umniejszało przyjemności z patrzenia na wodę.
Valetta zaczarowała mnie charakterystyczną zabudową,
sprawiającą wrażenie, jakby jeden dom przytulał się do drugiego. Urocze są maleńkie,
zabudowane balkony (gallarija), okiennice i drzwi, pomalowane na zielono,
niebiesko, czerwono czy żółto. Podobno ich kolor kiedyś oznaczał profesję
właściciela, np.: handlarza winem.
Miasto jest pełne detali: ozdobnych kołatek, figur świętych,
fikuśnych tabliczek. Za dnia gwarne, nocą zyskuje zupełnie inny klimat. Nadal
kręci się po nim sporo ludzi, ale turyści ustępują miejsca miejscowym. W
knajpkach na powietrzu siedzą zakochani, jazzmani dają koncerty w ogródkach.
Koty wychodzą z ukrycia, a przede wszystkim: nie widać gołębi.
**"
Mówią, że Malta jest wyspą kotów, ale to gołębia mafia wprowadza
prawdziwy postrach. Jadłam sobie spokojnie ftirę – słusznie wpisaną na listę
niematerialnego dziedzictwa UNESCO – kiedy kątem oka zobaczyłam gołębia. Ot, ptaszysko,
nic nadzwyczajnego. Ale zaraz przyleciał drugi i trzeci, a wszystkie wpatrywały
się we mnie z mordem w oczach. Jako dumna przedstawicielka homo sapiens zignorowałam
je i dalej rozkoszowałam się połączeniem tuńczyka, pomidorów, oliwek i
kaparów, zamkniętych w pysznym chlebie. A te małe, pierzaste mendy wchodziły mi
w oczy, dreptały coraz bliżej i bliżej. Hitchcock lubi to, ja jakby mniej…
Oficjalna wersja głosi, że nie mogłam już dokończyć resztki kanapki i dlatego im ją rzuciłam – serio, tej się trzymamy. W ułamku sekundy niebo
zrobiło się czarne, nie wiadomo skąd nadleciało jeszcze 150 najbliższych
kuzynów i znajomych, a ja… uciekłam. Po prostu. W lewo, w prawo, w lewo i
szpula przez ulicę, modląc się, żeby nic mnie nie rozjechało, a gołębie żeby
miały jednak ptasie móżdżki i nie chciały mnie gonić. Brr… Dobrze, że kumpel
był w sklepie i nie widział tego taktycznego odwrotu, bo by się chyba skręcił
ze śmiechu. A tak: ja zachowałam godność, a on kupił Kinnie.
Nie słyszeliście o nim nigdy? To żółwik, bo ja też nie. A jest to lokalny napój z gorzkich pomarańczy. Mnie przypomina pozbawiony alkoholu aperol spritz. Ciekawy smak, ale zdecydowanie deklasuje go świeżo wyciskany sok albo kawa.
Przy pierwszej maltańskiej latte prawie doznałam
kulinarnego orgazmu. Moje kubki smakowe rozpływają się do tej pory. Tym samym
zniszczyłam sobie picie naparu bogów w Polsce, bo już nie umiem powtórzyć sukcesu.
***
Przez cztery dni zwiedziliśmy większą część Malty. Widzieliśmy niesamowitą konkatedrę św. Jana i dziedziniec pałacu Wielkiego Mistrza. Oglądaliśmy
megalityczne świątynie, starsze od egipskich piramid. Byliśmy w ogrodach, które
z polskiej perspektywy wydają się być jedynie uroczymi skwerami. Snuliśmy się
po porcie i klifach. Próbowaliśmy zgubić się w uliczkach Miasta Ciszy. Mdina,
którą zamieszkuje niecałe 300 osób, słynie z wąskich uliczek i burdelu Littlefingera ;)
Popłynęliśmy też na Gozo i odwiedziliśmy piękną Ramla Bay. To plaża pełna czerwonego piasku, ale kiedy spojrzałam na nią z góry, aż mną wstrząsnęło
z oburzenia. Była upstrzona czymś białym: jakieś foliowe torby, jakieś
pampersy?! Nie, kochani, zwykłe kawały piaskowca. Powiedzmy, że wzrok już nie
ten, ale zdecydowanie wolę kamienie niż pieluchy. W rzeczywistości plaża
i morze są bardzo czyste. Na kąpiel było dla mnie za zimno, ale zamoczyłam
stópki. Dosłownie na chwilę, a i tak zdążyła oparzyć mnie meduza. Na szczęście
obyło się bez patentu z „Przyjaciół”.
Ramla to ta sama plaża, na której siadała mityczna Kalipso. Jej
grota zawaliła się jakiś czas temu, ale podobno to sieć połączonych jaskiń,
więc myślę, że nimfa da sobie radę. Za to ja poczułam, że nareszcie zaczynam
odpoczywać.
Pierwszy raz od bardzo dawna nie miałam gonitwy myśli. Puszczałam je z wiatrem, gapiłam się na fale i po prostu było mi dobrze. Złapałam się na tym, że nie byłam przygotowana do wycieczki: nie znałam historii, nie miałam wytyczonego planu. Nawet o lokalnych potrawach dowiadywałam się już na miejscu. Na początku wyrzucałam sobie, że nie wykorzystuję urlopu na maksa, ale później uświadomiłam sobie, że wyciągnęłam z niego o wiele więcej. Przynajmniej 300 procent normy.
Zmiana otoczenia podziałała, jak balsam. Tak samo, jak towarzystwo. Cudownie jest mieć w życiorysie ludzi, przy których nie trzeba udawać silniejszych niż się jest. Fajnie było pogadać, ale równie dobrze było milczeć. Cisza, która nie ciąży, to ogromny dar.
***
Prehistoryczne Wenus z wielkimi tyłkami uczą, że wszystko zależy od perspektywy. Kanony piękna się zmieniają, ale pewne rzeczy są niezmienne, np.: dziwna fascynacja facetów piłką nożną.
Nie pojmuję, czemu ten sport aż
tak rozpala w nich emocje. W koszykówce, siatkówce czy ręcznej jest chociaż
wartka akcja, a tu potrafią przez półtorej godziny biegać i zakończyć remisem 0:0.
Bez sensu. Podczas naszego pobytu był jednak rozgrywany niezwykle ważny finał
baraży o wyjazd na mundial w Katarze i mój przyjaciel koniecznie musiał zobaczyć
starcie polsko-szwedzkie.
Odpuściliśmy więc wieczorne snucie się po mieście i zaopatrzeni w popcorn wpadliśmy do hotelu. Łóżka, ręczniki, klima, ciepła woda, jest wszystko, brak tylko…. Nie, telewizor był. I wszystko było z nim w porządku, jak zapewnił pan z obsługi. Wszystko działa, po prostu nie ma obrazu, a fonia odbiera arabskie disco. Widzicie, kwestia perspektywy :p
***
Jeśli chcecie jechać na Maltę to szczerze polecam dwa blogi: maltaigozo.pl i rudeiczarne.pl Jak tam będziecie to koniecznie spróbujcie ftiry, zjedzcie królika i ciasteczka z cytrynami. Są boskie. O wiele lepsze niż pastizzi, które sprzedają na każdym rogu. Koniecznie weźcie też czapki i krem z filtrem. Słońce grzeje niezależnie od pory roku. Dziwnie się czułam, kiedy po wylądowaniu na Okęciu zobaczyłam śnieżne zaspy. Dobrze, że mi tata przywiózł kozaki :D
A teraz czas na widoczki ;)
Górne ogrody Barrakka. Fot. Nika |
Bateria wodna. Fot. Nika |
Konkatedra św. Jana. Fot. Nika |
Dolne ogrody Barrakka. Fot. Nika |
Młyn na Gozo. Fot. Nika |
Figurka wykopana w świątyniach Gigantija na Gozo. Fot. Nika |
Uliczka w Mdinie. Fot. Nika |
I kolejna :) Fot. Nika |
A to Valetta nocą. Fot. Nika |
Wielki port od strony Trzech Miast. Fot. Nika |
Widok z klifu. Fot. Nika |
Blue Grotto. Fot. Nika |
Widok na Valettę. Fot. Nika |
Hej! Bardzo fajny blog, zapraszam do współpracy ze mną. Prowadzę stronę Cenomaniacy.pl z chęcią podejmę jakąs kooperacje. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńI tak oto dostałam pierwszą propozycję biznesową ;) Dzięki, ale na razie pozostanę przy pisaniu.
UsuńTaki wypoczynek na wyspie musiał być super.
OdpowiedzUsuńAż szkoda, że tak szybko się skończył ;)
UsuńZawsze można go powtózyć za jakiś czas.
UsuńMoże na innej wyspie 😉
UsuńOoo, taki wyjazd... nie będę ukrywać troszkę zazdroszczę, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu :D
OdpowiedzUsuńŚwietny wartościowy post, zdjęcia oczywiście wzbogacają wizualnie.
Pozdrawiam serdecznie!
Wiem o co chodzi, jak patrzę na wspaniałe zdjęcia go też mam takie wewnętrzne zazdro, że ktoś tego doświadczył na żywo. I też chcę ;)
UsuńNiewielki rozmiar + mało ludzi - brzmi jak miejsce idealne dla mnie! Dawno nie miałam szczerej chęci zwiedzenia jakiegoś miejsca a tu proszę - bardzo ją ożywiłaś! I jeszcze te zdjęcia!
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy to nie za daleko idący wniosek, ale nawet w Twoim pisaniu czuć jakiś ożywczy powiew ;) Co do gołębi - wcale się nie dziwię...
PS Na "Belle" się wybierałam, ale seans uciekł mi koło nosa (moje kino zmieniło politykę informowania o datach seansów...), zamierzam jednak rozejrzeć się za tą animacją gdzieś w serwisach stremingowych ;)
Czuję się dużo lepiej, więc całkiem możliwe, że i tekst jest radośniejszy. Zresztą czy o wakacjach można pisać na smutno? ;)
UsuńCiekawa jestem twojej opinii o "Belle". Mnie rozczarowała, ale nie będę spoilerować :) pogadamy jak już obejrzysz
ah wyjazd fajna sprawa, szkoda że co dobre tak szybko się koończy.
OdpowiedzUsuńI robi miejsce na coś nowego, równie dobrego ;)
UsuńNie jem zwierząt, tym bardziej królików (i nie tylko dlatego, że jeden właśnie gapi się na mnie z dywanu), więc z polecenia nie skorzystam, ale chętnie spróbowałabym tego Kinnie. Kocham gorzkie grejfruty! Choć ostatnio zdradzam je namiętnie na rzecz mandarynek. Żrę mandarynki kilogramami, normalnie zrobiłam chyba normę za kilka lat.
OdpowiedzUsuńŚwietna relacja. Najważniejsze jednak, że odcięłaś się od myśli, które męczyły. I odpoczęłaś.
PS. Jaki to patent na oparzenia meduzy?
Nie wiem czy niszczyć twoją niewinność... jest wiedza, której nie da się wymazać z pamięci 😁 ale dobra, w 1 odcinku 4 sezonu "Przyjaciół" Monikę poparzyła meduza i żeby zneutralizować toksynę trzeba było nasikać na oparzenie. Na szczęście ta z Malty była mniej jadowita i wystarczył zwykły krem 😜
UsuńPodrap ode mnie królika za uszami 😉
Podrapałam :)
UsuńAaa, mocz :D Widać ma wszechstronne zastosowanie. Obym nigdy nie musiała testować tej metody ;)
Haha, ja też wolałabym sobie odpuścić 😜
UsuńCieszę się, że wypoczęłaś i nabrałaś wiatru w żagle. Wpis świetny i zachęcający do wyjazdu na Maltę:) piękne zdjęcia;)
OdpowiedzUsuńDziękuję! Tam tylko ładne wychodzą 😉
UsuńRudeiczarne regularnie odwiedzam, zawsze zachwycam się ich fotorelacjami, a przy tym zgarniam mnóstwo turystycznej wiedzy. :)
OdpowiedzUsuńTak, są świetni. W ogóle przy wyjeździe bardziej pomogły mi blogi niż przewodnik
UsuńAh zazdroszczę takich wakacji. My póki co zwiedzamy Polskę.
OdpowiedzUsuńPolska też jest super :) jest tu tyle pięknych miejsc, zabytków i cudów natury, że starczy na wiele wycieczek ;)
UsuńZachęciłaś mnie tym wyjazdem, mam ochotę tez na Maderę, ale co z tego chcenia wyjdzie, to się okaże. Piękne fotki, a komunikacja jak na Krecie, w ostateczności są taksówki, na spółke z kims to nawet nie tak drogo wychodzi...
OdpowiedzUsuńCzasami niechęć do wyjazdu przekłada sie na całkiem udany pobyt!
Tak jak z imprezą: im bardziej ci się nie chce, tym lepiej się bawisz ;)
UsuńPołudnie żyje innym rytmem i jako część folkloru ma jakiś urok. W codziennym życiu jednak mnie przerasta ;) A Madera to też piękny rejon. Znam go tylko z fotografii, ale robi wrażenie.
Boskie zdjęcia❤
OdpowiedzUsuńDziękuję 🥰
UsuńZazdroszczę Ci wycieczki. Ja w czerwcu wybieram się nad Jezioro Como.
OdpowiedzUsuńO, to ja Tobie też już zazdroszczę ;)
UsuńTakie wakacje marzą mu się od kilku lat!!! Rzucić wszystko i jechać na Maltę !!! Bajka 🥰!!!
OdpowiedzUsuńHeh, to dla mnie zdecydowanie lepsza opcja niż Bieszczady ;)
UsuńCieszę się, że ten pomysł na wyjazd się po pierwsze udał, no i że był dla Ciebie takim oderwaniem! Co do tej historii z pakowaniem, to aż się muszę podzielić. Naprawdę warto sobie kupić torbę z allegro, która spełnia wymiary do maksimum. Te torby są bardzo pakowne i można do nich zmieścić rzeczy nawet na cały tydzień! Zdjęcia są przecudowne i aż mam ochotę na taki spontaniczny wyjazd!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko i zapraszam na najnowszy post!
Dzięki - muszę koniecznie sobie taką sprawić, bo ta już trochę przeszła :P Swoją drogą uwielbiam i wyjazdy i czytanie o wyjazdach, więc jeśli trafi ci się taka spontaniczna wycieczka to liczę na opis ;)
UsuńJakie widoki?! A opis... jakbym tam była, widziała i doświadczała!!! W Twoim pisaniu zaszła jakaś zmiana... Bardzo dobrze mi z nią! A co do ciszy... warto było czekać!!!
OdpowiedzUsuńBo gdy człowiek pisze o przejrzystym morzu, dobrym jedzeniu i ciepełku to nie może pisać a'la Smurf Maruda :D
UsuńBez takiego przygotowania to możesz powiedzieć, że rzuciłaś wszystko i poleciałaś na Maltę :D. Czasem tak trzeba, by naprawdę odpocząć. Ja też mam ostatnio dosyć i wybieram się na majówkę, co prawda mniejsze szaleństwo bo do Zakopanego ale tęsknię za naszymi górami i też jakoś nie umiem się szykować :P. Pewnie spakuję się na ostatnią chwilę.
OdpowiedzUsuńUśmiałam się czytając Twoje przygody. Moja jedna znajoma panicznie boi się gołębi. Na pewno zareagowałby podobnie :D.
Cieszę się, że podobała ci się ta relacja😉 mam nadzieję, że to nie ostatni taki wpis. Swoją drogą do Zakopca też bym się chętnie wybrała 😉
UsuńJak ja Cie rozumiem :) dla mnie takie wyjazdy to lekarstwo na wszystkie problemy, zle dni i troski... Uwielbiam, kocham i skacze do nieba.. Właśnie wróciliśmy z Majorki i już chcę tam wracać i wrócę, mam nadzieję jeszcze w tym roku... Na Maltę tez mam plan, oby tylko na świecie był spokój ...
OdpowiedzUsuńTeż codziennie się o to modlę. Zobaczysz, będzie dobrze. Trzeba w to wierzyć. Ja w to wierzę.
UsuńMajorka musiała być boska :) Jak słyszę to słowo to od razu przypomina mi się ten hit sprzed lat: "Mallorca, ecstasy and motion" :D