Nika – connecting people

Jestem jak Nokia. Bynajmniej nie z powodu twardej obudowy i niezwykłej żywotności, ale okazuje się, że wspaniale łączę ludzi. Wiem, wiem, żarcik dla dinozaurów, które w ogóle wiedzą co to jest Nokia i jak się gra w węża. 

Dzisiejsza opowieść to historia dla sentymentalnych. Jesteście ciekawi? To zaczynamy! 

*** 
Wszystko zaczęło się 19 lat temu. Mentalnie nadal mam 26 lat (góra!), więc trzymanie się chronologii wydarzeń dużo mnie kosztuje. 19 lat temu też był październik, a to oznaczało, że klasa I C z Liceum Ogólnokształcącego im. Pewnego Ważnego Żołnierza miała już za sobą miesiąc nauki. 

Jak to zwykle bywa, w klasie porobiły się grupy i podgrupki, ale mimo tego więcej ich łączyło niż dzieliło. Może wtedy jeszcze nie zadawali sobie z tego sprawy, bo kto mając 16 lat zwraca na takie rzeczy uwagę, ale byli życzliwi i lubiący życie. Lubiący siebie nawzajem, radośni i pełni wiary w możliwości. 

W końcu to pokolenie milenialsów, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wierzyli, że nauka zapewni im lepszy start i że praca w korpo nie zabija duszy. Byli milenialsami z małego miasta, więc szans na rozwój upatrywali w wyjeździe. Jednocześnie im bliżej było matury, tym większy ogarniał ich strach, że to już – dorosłość u bram. 

Przez trzy lata nauki przeżyli wiele dobrych i złych chwil. Ja przeżyłam ich wiele, właśnie dzięki nim. Pamiętam jak leżałam na podłodze, skryta za ostatnim rzędem i malowałam transparent na urodziny naszej polonistki. Czego to człowiek nie zrobi, by przesunąć omawianie „Chłopów”… Albo jak organizowaliśmy Abiturki – imprezę, którą młodsze klasy przygotowują dla maturzystów. Ile było przy tym śmiechu! 

Była wspólna nauka i wspólne poty. Były nastoletnie dramy. Były sekrety nie do wypowiedzenia. Były połowinki, 18-tki i studniówka. Co ważniejsze – było strojenie sali i setki balonów do nadmuchania – to jedno z moich najmilszych wspomnień. 

Choć nie wszystkie były dobre. Przeżyliśmy wspólnie śmierć naszej koleżanki. Zderzyliśmy się z tym, że dorośli nie zawsze potrafią nam pomóc – mimo ich najlepszych chęci to my byliśmy dla siebie oparciem. Był też wspólny stres, gdy zakwitły kasztany i przyszło zdawać maturę. A po niej… każdy poszedł w swoją stronę. 

Naprawdę mam poczucie, że byliśmy fajną, zgraną klasą, ale nowe życie nas porwało. Rozjechaliśmy się w rożne strony, poszliśmy na różne kierunki studiów, poznaliśmy nowych ludzi. Przez jakiś czas wysyłaliśmy sobie życzenia na święta i urodziny, czasem spotykaliśmy się w rodzinnym mieście, ale z biegiem czasu to zanikało. Zostały lajki pod postami na Facebooku, że ktoś się obronił, ożenił, urodziło mu się dziecko. 
 
Tak minęło 16 lat. Kawał czasu, prawda? 

I wtedy na scenę wchodzę ja. Zdecydowanie nie na biało, bo to nie jest mój kolor. Bardziej écru ze złotymi wstawkami, ale kto by się zagłębiał w takie szczegóły. 

Przez te lata kontakt z ludźmi z klasy miałam raczej szczątkowy. Spotkaliśmy się na konferencji, albo „naszliśmy się” w sklepie. Każdego z nas pochłonęło życie. Mnie bardzo – były ciągłe szkolenia, zmiany pracy, wyjazdy, związki. Działo się i dzieje nadal. Kocham to i nie chcę wcale zmieniać tego gdzie jestem, a jednak zatęskniłam. 

Rok temu spędziłam w Olsztynie prawie dwa tygodnie i tam spotkałam się z Bellą. Pamiętałam, że została w tym mieście po studiach, z social mediów wiedziałam, że zmieniła stan cywilny i… nic więcej. Spotkałyśmy się i nie mogłyśmy się nagadać. To było piękne! 

Kilka miesięcy później pojechałam do Gdańska. Wiedziałam, że mieszka tam Trójka Wspaniałych (dopiero później okazało się, że o wiele więcej). Umawialiśmy się tydzień, dziewczyny tradycyjnie się spóźniły, popłakałam się ze śmiechu, a zamawianie sajgonek stało się naszym prywatnym żartem. To właśnie wtedy padł pomysł, żeby zrobić spotkanie klasowe. 

Pomysł pomysłem, ale co z realizacją? – spytacie. Helloł, pokolenie millenialsów! Prokrastynujemy tylko głupoty w stylu praca czy decyzja o przerwaniu toksycznego związku. Z ogarnianiem imprezy radzimy sobie nieźle. 

Zaczęło się od stworzenia grupy na Messengerze i dołączeniu wszystkich, do których mieliśmy kontakty. Najgorzej było w przypadku dziewczyn, które zmieniły nazwiska i zamiast zdjęcia profilowego wkleiły kwiatki, albo bobasy. Gdyby chociaż któraś miała na imię Jowita albo Marcjanna – nie: Karoliny, Kasie, Marysie. Na studiach też. W pracy też. Weź się nie pomyl. Na szczęście ogarnęliśmy to. Potem było gorzej. 

Z moimi dwiema przyjaciółkami potrafimy przez miesiąc ustalać termin sabatu, więc logicznym było, że ustalenie daty, która będzie pasowała większości, wcale nie będzie łatwe. Nie było. 3 tabelki papierowe, 3 w Excelu i 1 ankietę później mieliśmy to: pierwszy weekend października. Były jeszcze jakieś drobne zawirowania godzinowe, ale i to udało się ustalić. 

Nakręcaliśmy się pięknie: zbiorowe rozmowy, linki z muzyką sprzed lat, słodkie selfiaczki. Kto by się nie złamał? 

*** 
– Jadę na zjazd klasowy – powiedziałam ostatnio Jo i Annie , gdy sączyłyśmy winko. Dziewczyny spojrzały na siebie i w idealnej synchronizacji pełnej obrzydzenia wypaliły: 
–  Po co? 
–  Bo będzie fajnie! 
–  Ona się jeszcze na to cieszy… –  mruknęła Anna. 
–  To nienormalne – dodała Jo. 
– Wcale nie! Byliśmy świetną klasą, taką zgraną. Mamy grupę, tam też się ludzie cieszą ze spotkania – broniłam się. 
–  Jo, nie obraź się, bo chodziłyśmy razem do szkoły, ale ja na myśl o spotkaniu klasowym mam ciarki – Anna upiła łyk wina. – Najlepiej byłoby to wysadzić i przeorać. 
–  Nika, kochanie, takie spotkania klasowe są po to, żeby każdy mógł się pochwalić i dowartościować kosztem innych – Jo nie zostawała w tyle. 
–  To zależy od ludzi – oto ja, promyk optymizmu w tym szarym świecie. – Spotkałam się już z niektórymi i naprawdę było super. Dobrze nam się gada, jakbyśmy wcale nie mieli przerwy. 
–  Dobrze – dziewczyny znów weszły w unisono. – Sama się musisz przekonać. 

*** 
No i się przekonałam – jak zwykle miałam rację! Było super. 

Było tak fajnie, że załączył mi się smuteczek i żal, że mieliśmy tylko trzy lata liceum. Czułam się jakbym przeniosła się w czasie – naprawdę, tylko czekałam, aż ktoś poprosi o to, czy może odpisać chemię. 

„Już nie udawajcie takich wielkomiastowych. Parę lat ich nie ma i już nie wiedzą gdzie jest Knajpa” – wiadomość na grupie pojawiła się tuż po 19.00. Faktycznie, to jeden z bardziej charakterystycznych punktów miasta, ale… tu przebudowa drogi, tam zamknięty szlaban, bądźmy wyrozumiali. Poza tym, nie byłam tu lata. 

Na szczęście już na parkingu spotkałam kumpla. Ciemno, zimno, do domu daleko, a jego poznam wszędzie. Zresztą nie tylko jego. Na dole siedziało już dwóch kolegów. Na stole pięknie wypisane „Rezerwacja, godz. 19.00”. Gadamy, śmiejemy się, czekamy na resztę i nagle okazuje się, że reszta też jest, tylko… przy innym stoliku. Tym właściwym. Mówiłam – zupełnie jak w szkole. 

Przytulaski na misia, uaktualnianie numerów telefonu, radosne przekrzykiwanie kto co zamawia. Jak tego nie uwielbiać? Zwłaszcza, gdy doszliśmy do tematów remontu, stłuczek na parkingu i licytacji chorób. Jak nic, następny zlot zrobimy w sanatorium. 

Część nie przyjechała – dziecko się rozchorowało, ktoś pomylił dni, jeszcze ktoś inny miał niezapowiedzianych gości. Kilka osób podróżuje po świecie, a powrót z Tajlandii na jeden dzień nie wchodził w grę. Część ludzi pewnie po prostu nie chciała, ale to też jest dojrzałość, by nie robić niczego wbrew sobie. 

„A pamiętasz…” mieszało się z „A wiesz co u…” – przegląd nauczycieli, zastanawianie się co się stało ze znajomymi, wspominki. Było pięknie i odrobinę creepy, gdy uświadomiliśmy sobie, że „ta stara baba od religii” miała 16 lat temu dokładnie tyle lat co my teraz! 

*** 
Jesteśmy inni. 

Ja już nie jestem wypłoszem. Największy palacz w klasie rzucił papierosy i prowadzi zdrowy styl życia. Koleś, który latami migał się od wuefu z własnej woli chodzi na siłownię. 

Jesteśmy tacy sami. 

Wciąż mamy flow. Mamy wspólne żarty i ten sam kod kulturowy. Ciągle łączy nas poczucie humoru i ta niesamowita więź zadzierzgnięta wtedy, gdy wszystko w nas było jeszcze nieopierzone. To wtedy podejmowaliśmy pierwsze wiążące decyzje, wtedy kształtowały się nasze wzorce emocjonalne. Przeżyliśmy ze sobą kilka lat, dorastaliśmy razem. To dało nam podstawy do swobody. 

Czy każdy zdjął maskę? Pewnie nie. Czy była silnie przytwierdzona? Pewnie też nie. 

Nie mieliśmy oporów, by opowiedzieć sobie o tym co dobrego i złego wydarzyło się przez te kilkanaście lat. Wbrew obiegowej opinii to nie był festiwal sukcesu. Umieliśmy podzielić się tym, że coś nam nie wyszło. Ktoś umarł, ktoś się rozstał – życie. Ale ktoś inny wybudował wymarzony dom. Jeszcze ktoś inny robi międzynarodową karierę. 

Jedni pracują na państwowej posadzie, inni „u prywaciarza”, w korpo, albo rozkręcają własne biznesy. Są wśród nas single i ludzie w długoletnich związkach. Jedni mają maleńkie dzieci, inni zaczynają przeżywać pierwsze bunty swoich nastolatków, a jeszcze inni nie mają potomstwa nawet w planach.

Umieliśmy przytulić nawzajem swoje zranienia i szczerze ucieszyć się z tego, że „nasz ziomal” jest na topie. Kiedyś przemykał bokiem, dziś razem z gwiazdami światowego formatu bryluje wśród najjaśniejszych jupiterów. A my możemy szpanować, że go znamy. 

Nikt z nas siedząc w ławce na polskim nie przypuszczał, że znajdzie się właśnie w tym miejscu, w jakim jest teraz. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie swoje życie, ale lubię je i jestem za nie wdzięczna. 

Nic się nie dzieje bez przyczyny. Może taka konfrontacja z samym sobą sprzed lat też jest potrzebna, by wyznaczyć nowy kurs – właśnie od teraz. Gdyby nie spotkanie z Bellą, a potem wypad do Gdańska, pewnie nie rzuciłabym pomysłu o spotkaniu. Gdyby dziewczyny nie pociągnęły tematu, a chłopaki nie wysyłali zdjęć, pewnie byśmy się nie skrzyknęli. Ziarenko trafiło to na podatny grunt w odpowiednim momencie. Tak właśnie jest w życiu. Czasem coś wydaje się zupełnym przypadkiem, a potem okazuje się, ze było potrzebne. 

W jakimś alternatywnym świecie wszystko może być inaczej. Może ktoś z nas byłby sędzią, któremu świadek zmarł podczas przesłuchania, a wchodząc na salę rozpraw widziałby ciągle obrys zwłok. Może ktoś inny miałby modową markę, albo sprzedawał jachty. Bo czemu nie? 

Ale czy na pewno byłoby lepiej? Może ten świat, w którym teraz żyjemy jest naszą najlepszą opcją? Może w tej innej rzeczywistości nie ma masz tych kilku kilogramów nadwagi, ale za to musisz znosić niewybredne zaczepki? Może twój zwykły wieczór w barze kończy się bitką, w której wcale nie wygrywasz, ale wleczesz się do domu z bolącymi żebrami i oczami zapuchniętymi od gazu łzawiącego? Albo masz wymarzoną pracę, tylko brakuje ci czasu dla rodziny? 

Nie warto zbyt dużo myśleć nad tym, co by było gdyby. Nie roztrząsać błędów, nie biczować się za niewykorzystane szanse. Jesteśmy w dobrym punkcie życia – znacznie bardziej świadomi niż wtedy, gdy wchodziliśmy w dorosłość. Lepiej znamy siebie i swoje granice. Umiemy nazywać po imieniu problemy, ale i własne pragnienia. Wiemy czego nie jesteśmy w stanie zaakceptować, wiemy jak chodzić na kompromis. To cenne umiejętności, które przychodzą z wiekiem. 

Farbujemy już pierwsze siwe włosy. Chłopaki muszą ścinać włosy tak, by nie było widać przerzedzającego się czubka. Wklepujemy kremy na kurze łapki. I jesteśmy w tym wszystkim sobą.

*** 
Gdy emocje opadną zobaczę, ile dawnej mnie wciąż rezonuje z moim obecnym ja. Może to czas, by sprawdzić jakie marzenia się przykurzyły, jakie trzeba odciąć, do czego wrócić? A może wystarczy czysta radość ze spotkania z ludźmi, z którymi choć przez chwilę było mi po drodze? 

Wiem, że będę chciała utrzymywać z nimi kontakt i liczę, że jeszcze nie jedno spotkanie przed nami.

Fot. Shane Rounce / Unsplash


Komentarze

  1. To jest tekst, który w 100% oddaje całą Ciebie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też chodziłam do trzyletniego liceum. U nas nie było jeszcze spotkania klasowego. Moje kontakty z tamtych czasów się pourywały ale może taki zjazd odświeżyłby pewne znajomości. Kto wie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Może i fajne są takie spotkania, ale ja jakoś do nich nie mam sentymentu i ludzi z jakimi się przebywało ileś tam lat wstecz.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja z moją klasą z liceum zupełnie nie mam ochoty się spotykać ani utrzymywać kontaktu. Nie byliśmy zgrani, dobrze wspominam zaledwie jakąś garstkę osób. Z ludźmi ze studiów spotkaliśmy się całą paczką raz po 10 latach i niby było miło, ale jednak zabrakło tego "czegoś". Raczej już ie powtórzymy.

    OdpowiedzUsuń
  5. super że miałaś zgraną klasę i już jak mlodzi ludzie macie spro razem preżyliście a to łączy. Cudnie że udało sie odświeżyć kontakty

    OdpowiedzUsuń
  6. Świetnie, że udało Wam się spotkać i że było to spotkanie udane :) Marzyłam kiedyś o czymś takim, ale z czasem doszłam do wniosku, że nie jestem już taka pewna, czy chciałabym na nie iść. Mam kontakt praktycznie tylko z jedną osobą z liceum i jedną ze studiów. Resztę pochłonęło życie. Kiedyś próbowałyśmy się umówić z paczką (5 dziewczyn), niby każda chciała, a finalnie lipa. Nic na siłę. Kto chce, będzie miał kontakt, a kto nie - wymówki.

    OdpowiedzUsuń
  7. Jak zawsze pięknie m, dojrzale i w punkt ❤️

    OdpowiedzUsuń
  8. też z przyjemnością spotykałam się z klasą z liceum, nie byliśmy tak bardzo zgrani, ale to były piękne czasy do których bym się chętnie wróciła

    OdpowiedzUsuń
  9. Wspaniały post. Chyba dobrze jest skonfrontować obecną siebie z tą sprzed lat. Może taki powrót do przeszłości pomaga odważniej iść w przyszłość. Dał mi do myślenia ten post. Świetny.
    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Ja z moją klasą z liceum spotykam się co pięć lat. Z klasą z podstawówki ciągle próbujemy zorganizować spotkanie i jak po grudzie.

    OdpowiedzUsuń
  11. Miło mieć tak zgraną klasę i odnowić kontakt . Ja z liceum mam do tej pory kontakt z przyjaciółką . Nokia to nawet jako młotek się nadawała 😂

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Endorfinowa kąpiel mózgu

Aktualizacja