Koszularze i szpileczkary

Będę się chwalić: piątkowy wieczór spędziłam na mieście. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Ostatni raz to chyba za Piasta było. Chłopy się popiły, ogolili na łyso najmłodszego, a potem twierdzili, że mieli anielskie objawienia… No dobra, wcale nie, ale od wieków nie miałam siły, czasu i ochoty, żeby wyjść z domu. Po pracy zawijałam się w kocyk i traciłam świadomość, zanim głowa dotknęła poduszki. Ale w ten piątek było tango. Umalowałam się – tak z kredką, z pudrem, a nie w wersji basic: „tusz i już”. Założyłam bluzkę, która nie była T-shirtem. Nawet stanik miałam, co nie jest takie oczywiste ostatnio. Odkrywcza myśl jest taka, że fajnie czasem zrobić wykopaliska w szafie i wystroić się, zwłaszcza bez powodu. Tu powód był, ale skoro już mogę błysnąć mądrością a’la Coelho, to żal nie skorzystać. Pierwotny plan na wieczór był prosty. Coś zjeść. Coś wypić. Pójść na silent disco. Z boku wygląda to komicznie, ale zawsze chciałam tego doświadczyć. Doświadczyliśmy kolejki na pó...