Koszularze i szpileczkary
Będę się chwalić: piątkowy wieczór spędziłam na mieście. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Ostatni raz to chyba za Piasta było. Chłopy się popiły, ogolili na łyso najmłodszego, a potem twierdzili, że mieli anielskie objawienia… No dobra, wcale nie, ale od wieków nie miałam siły, czasu i ochoty, żeby wyjść z domu. Po pracy zawijałam się w kocyk i traciłam świadomość, zanim głowa dotknęła poduszki.
Ale w ten piątek
było tango.
Umalowałam
się – tak z kredką, z pudrem, a nie w wersji basic: „tusz i już”. Założyłam
bluzkę, która nie była T-shirtem. Nawet stanik miałam, co nie jest takie
oczywiste ostatnio. Odkrywcza myśl jest taka, że fajnie czasem zrobić
wykopaliska w szafie i wystroić się, zwłaszcza bez powodu. Tu powód był, ale
skoro już mogę błysnąć mądrością a’la Coelho, to żal nie skorzystać.
Pierwotny
plan na wieczór był prosty. Coś zjeść. Coś wypić. Pójść na silent disco. Z boku
wygląda to komicznie, ale zawsze chciałam tego doświadczyć. Doświadczyliśmy
kolejki na pół kilometra. Podziwiam determinację – ja w
ogonku dłuższym niż 5 metrów mogę stać tylko do łazienki. I to w kryzysie. Ale
wiadomo, że damy nie sikają.
Na szczęście
tym razem nikt nie miał parcia (he he) i mogliśmy odpuścić sobie kolejkę. Tak
się jednak składa, że gdy zamykasz jedne drzwi, to zaraz otwierają się nowe.
Wszechświat przemówił i świecącym czerwonym neonem wskazał konkurencyjną
imprezę kilkaset metrów dalej. Bynajmniej nie „silent”.
Wyobraźcie
to sobie: ciepła lipcowa noc, tłum jak w metrze o 17-tej. Przekrój wiekowy – pi
razy oko 20 lat. DJ puszcza hity mej młodości: Rihannę, gdy jeszcze
nagrywała; Kate Perry, gdy wyznawała „I kissed the girl” i Taylor Swift w
najlepszej formie. Do tego niezniszczalna Madonna, Cher, Spajsetki. Plus jakieś piosenki
Zetek, których nigdy nie słyszałam. Whatever. W każdym razie lud faluje w rytm,
lub obok. Ktoś przeciska się z tacą pełną szkła, ktoś z dwiema pizzami na raz –
w dodatku z burratą. Jak to donieśli – nie wiem, ale szanuję. Mi
się już nie chciało drugi raz iść po drinka, ale mówiłam, że nie lubię kolejek.
Czujecie
klimat tej nocy? Jest ciepło, gęsto i radośnie.
Idealny czas
na wynurzenia domorosłego socjologa. Mówię Wam, jaki tam był przekrój: bardzo
młodzi i w średnim wieku, zahaczając o wszystko co pomiędzy. Byli cudzoziemcy i rodacy. Tacy, co na wszelki
wypadek nie przyznawali się do niczego. Jedni na luziku, inni z grabiami w
tyłku. No i hasło wieczoru: „koszularze i szpileczkary”.
Od razu
uprzedzam – określenie nie moje, ale przecież to gotowy tytuł na posta.
Zwłaszcza, gdy jest o czym pisać.
To była impreza
plenerowa, a podstawą na takich są wygodne buty, strój niekrępujący ruchów i
kurtka „na wszelki wypadek”, którą rzuca się na środek kółeczka, by krążyć wokół
jak ludy pierwotne przy ognisku. U nas to było krzesło-szatnia. Też fajnie, a mniej
się brudzi i jest bardziej w stylu millenialsa z bólem pleców.
Więc gibniemy
się nieopodal dobytku, wrzeszcząc do nieba „It’s raining men”, gdy wzrok
przyciągają nieruchome postacie. Tu dwie, tam dwie, parę kroków dalej kolejne.
Niewzruszone niczym skały Gibraltaru. Zawsze w parach. Zawsze faceci. Oni nie
tańczą, oni polują. Znakiem rozpoznawczym jest koszula, przeważnie rozpięta o
jeden guzik za daleko, drink w łapce, skaner w oczach.
Tu – rzeka rąk,
rozkołysanych bioder, rozpaczliwych prób przypomnienia sobie kroków bachaty;
tam – dwa rekiny zawieszone, zwrócone przodem do parkietu i wyhaczające laski.
Bo też i nie
ma co ukrywać – jest popyt, jest podaż, przyroda nie lubi próżni. Szpileczkary
to odpowiedź na atawistyczną potrzebę koszularzy. Oni przyszli na łowy, one
ustawiają się w świetle reflektorów. Nie jak spłoszone sarny, które oślepił volkswagen,
tylko jak debiutujące gwiazdy estrady. Takie, które jeszcze mają parcie na
szkło i oklaski. Ich cechy charakterystyczne to buty złożone z 2 pasków i 15 cm
obcasa, sukienki tak obcisłe, że głębszy oddech grozi puszczeniem szwów, włosy
zrobione tak, że nawet jeden nie ma prawa drgnąć.
Jak ja im
zazdroszczę, że tak potrafią! Mój makijaż przy ich make-upie to trabant przy maserati.
Jak ostatnio założyłam buty na wyższym obcasie, to kumpel musiał mnie Boltem pod
dom odwieźć, a odciski leczyłam przez tydzień. Nie mówiąc już o tej
uwodzicielskiej, ciężkiej aurze famme fatale. Bez ironii, naprawdę to
podziwiam. Ja poszłam w trampkach.
Wiecie, ludzką
motywację naprawdę widać. Nawet gdy sami przed sobą ściemniamy, że „to w ogóle
nie o to chodzi”. Yhm… A jak człowiek idzie „tylko na kawę”, ale przez godzinę ryje
w szafie, przebiera się 10 razy i szoruje zęby przez kwadrans, to wcale nie
dlatego, że mu zależy, tylko po prostu lubi dobrze wyglądać. Sorki, wszyscy
jesteśmy hipokrytami.
Wczoraj było
widać kto przyszedł na podryw, kto pobawić się i kto cierpiał za miliony, bo go
siłą zaciągnięto. I okej! W żaden sposób tego nie oceniam, co więcej – uważam,
że to lepsze niż bezduszne apki. 5 minut pogadasz i nie musisz przechodzić
przez ankietę „Skąd jesteś? Czym się zajmujesz? Jaki jest twój ulubiony kolor?”.
Raz się uda, raz nie. Taki niezbyt udany podryw odbył się też wczoraj. Do dwóch dziewczyn podchodzi koleś. One ładne, on też. Cześć-cześć, „Widziałem cię z drugiego końca placu, zrobiłaś na mnie wrażenie”, itd. Do tej pory standard, ale później chłopak zagrał kartą „Panna zajebistość” – na siebie.
Przyznam, że
taktyka ciekawa, taka nieoczywista. Zamiast iść po linii najmniejszego oporu,
pozachwycać się nią i dostać numer, facet opowiedział dość długą historię o
rzeźbie mięśni i linii szczęki, które doceniono zapraszając go na sesję
zdjęciową. Wiem, że będziecie tego ciekawi, więc spieszę z odpowiedzią: tak, ta
sesja już się odbyła. Fotek nie widziałam, ale koleżanka tej dziewczyny miała
twarz z napisami: „WTF”, „Zabierzcie mnie stąd”, repeat.
Teraz czas
na kolejną mądrość życiową: Stary, nie ignoruj jej koleżanki. Nigdy. W
ostateczności zaciągnij tego drugiego rekina od pary, niech się na coś przyda.
***
Ta dam! Czasem puzzle same wpadają na właśnie miejsce. Jedno słowo odblokowało mnie po bardzo długim okresie kompletnego braku weny i chęci. Nie pisałam od ponad pół roku, ale dziś przypomniałam sobie, jak bardzo to lubię.
Zasięgi? Nieważne. Póki co mam dziecięcy zaciesz, że wracam do siebie.
Z jednej strony fajnie byłoby wyrwać się na taką imprezę, z drugiej nie jestem pewna, czy mi się chce. Strasznie zdziadziałam ;) Co do podrywu, przypomniał mi się "Piękny umysł" i teoria, żeby startować do średnich, a nie do najpiękniejszej, bo żadna nie chce być srebrnym medalem :)
OdpowiedzUsuńPS. Fajnie, że wróciłaś :)
Mnie już się nie chce chodzić na takie balety. Ale przypomniałaś mi fajne czasy.
OdpowiedzUsuńOjej, ja już wieki nie byłam na żadnej imprezie. Chyba się zestarzałam bo wolę kocyk, herbatkę i film albo książkę :) Gdyby ktoś mnie jednak zaciągnął na taką imprezkę, pewnie bym się nie stawiała :))
OdpowiedzUsuńOjej, ja już wieki nie byłam na żadnej imprezie. Chyba się zestarzałam bo wolę kocyk, herbatkę i film albo książkę :) Gdyby ktoś mnie jednak zaciągnął na taką imprezkę, pewnie bym się nie stawiała :))
OdpowiedzUsuń