Gdy marzenie staje się ciałem

Dawno, dawno temu, gdy za 2 złote można było kupić wafelka, soczek i gumy-kulki uznałam, że jak tylko będę dorosła to zmienię świat.

W jaki sposób dokładnie? Tego nie udało mi się nigdy sprecyzować, bo jednego dnia chciałam rozwiązywać globalny problem biedy, drugiego odkrywać lek na raka, a trzeciego dowodzić międzygwiezdną flotą. Niestety – w każdym pojeździe rzygałam jak kot, więc kariera kapitana statku kosmicznego przeszła mi koło nosa z prędkością nadświetlną. Z wizją szalonego naukowca pożegnałam się w chwili, gdy okazało się, że musiałabym polubić się z fizyką, a między nami zdecydowanie nie było chemii. Zaś co do biedy na świecie – robię co mogę, ale jeśli chcecie się przyłączyć do tej walki to zapraszam :) 

W zanadrzu miałam jeszcze literackiego Nobla, ale Olga Tokarczuk mnie wyprzedziła, więc pozostał blog. Był on dla mnie jednym z tych marzeń, które są w zasięgu ręki, ale z jakichś powodów po nie nie sięgamy. Macie takie marzenia?

Kiedyś sądziłam, że marzenie to po prostu coś, czego pragniemy, coś o co poprosimy dżinna. Chcemy i już, koniec definicji. Ostatnio doszłam jednak do wniosku, że są różne rodzaje marzeń.

Marzenie-marzenie – najprostsze, najpiękniejsze i różowe jak chmurki w krainie Muminków. Takie, które hodujemy w głowie, a każda myśl o nim napełnia mózg cukrem i radością. Marzenie, którego spełnienie będzie czymś cudownym, ale jeśli nigdy się nie ziści, to nie szkodzi, bo i tak przyniosło wiele dobrego. Dla mnie takim rodzajem marzenia są podróże. Uwielbiam wyobrażać sobie jak spaceruję uliczkami Rzymu, oglądam wzbijające się w niebo lampiony na zakończenie chińskiego Nowego Roku, albo z zachwytem oglądam Alpy z okien Glacier Expressu (zdecydowanie z okien, na myśl o wspinaczce robi mi się słabo, a marzenie zaczyna przypominać dość upiorny koszmar) :P

Marzenie-plan – coś co pojawia się kiedy wyrastamy ze słodkich lat dziecinnych i zdajemy sobie sprawę z tego, że nie wszystko w życiu ogarną nam rodzice i Święty Mikołaj. To jeszcze nie jest skrupulatnie rozpisany biznesplan, ale zwykle ma jakąś datę przydatności do spożycia: Jak pojadę na studia to zapiszę się na kurs tańca. Za pięć lat będę kierownikiem. Jak dzieci podrosną to pojedziemy na drugi miesiąc miodowy. Marzenie-plan pozwala nie zwariować w natłoku codzienności. Jest już na tyle uporządkowane, że dorosły (i z lekka zasuszony) mózg nie odrzuca go w przedbiegach. Dążymy do niego małymi kroczkami, bo przecież jest czas, oswajamy się z nim. To taki żyroskop, który nie pozwala za mocno zanurzyć się w szarości.

No i jest jeszcze MARZENIE. To nie jest marzenie przez duże M, to marzenie, w którym każda litera jest wielka, bo jest ono naszym rdzeniem, drugim kręgosłupem. Czasem boimy się nawet o nim myśleć, a co dopiero mówić. To takie marzenie, które po prostu MUSI się spełnić, które dotyka duszy w najbardziej pierwotny sposób. A jednocześnie jest marzeniem, które w pewien sposób wprawia nas w przerażenie. Boimy się, że rzeczywistość nie dosięgnie ideału. Że to co najcenniejsze, najbardziej nasze, zostanie wyjęte na światło i podeptane. Pragnienie przeżycia spełnionej, szczęśliwej miłości. Pragnienie dziecka. Pragnienie pokazania, że jednak się nadaję. Zdobycia Mount Everestu. Wstania z wózka. Spokojnie przespanej nocy… Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, jaki wielki jest ciężar gatunkowy MARZENIA. Jak bardzo jest ono matrycą nas samych. Czy ktoś, kto nuci przy zmywaniu, zrozumie pożerające pragnienie człowieka, który wie, że ma talent i chce go pokazać światu? Albo czy ktoś, kto ma szczęśliwą rodzinę, zrozumie błaganie o spokój tego, który żyje w wiecznej awanturze? Chyba tylko wtedy, gdy nasze MARZENIE ma chociaż skrawek tamtego DNA.

Gdzieś na skraju tych wszystkich marzeń są jeszcze marzenia codzienne. Sprawy, rzeczy i przygody, które sprawiłyby nam radość, gdybyśmy poświęcili im trochę więcej uwagi. W świecie dorosłych są zwykle dość mocno przykurzone. Trochę przez straszliwą zmorę „takbardzoniemamnanicczasu”, a trochę przez jej gorszą siostrę Ależ-Mi-Się-Nie-Chce. To te wszystkie pragnienia, po których ślizgamy się skrawkiem świadomości i nie dajemy im przeistoczyć się w nic więcej.

Moim codziennym marzeniem był blog. Siedział z tyłu głowy od lat, czasem wyściubiając łebek, ale zwykle drzemał sobie przykryty stertą innych spraw. Jeszcze nie stał się MARZENIEM, chociaż odczuwam lekkie drżenie niepewności – w końcu otwieram przed Wami kawałek mojego świata.

Mam nadzieję, że nie zatrzymacie się w progu, ale wejdziecie do środka. Chociaż na chwilę ;)

Fot. MD


Komentarze

  1. Jejku, jak to dobrze, że wreszcie znalazłam chwilę i "usiadłam ze zrozumieniem" do Twojego bloga. Nika, jesteś cudowna, piszesz bajecznie i bardzo się cieszę, że masz tak pożyteczne marzenia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale mi miło! Tak, bardzo-bardzo 😍 chociaż z pożytecznym marzeniem bym nie przesadzała. Brzmi równie upiornie co "praktyczny prezent" 😉

      Usuń
    2. Hahaha zależy od prezentu. Ja na przykład uwielbiam dostawać w prezencie skarpetki, a jakby nie patrzeć, jest to prezent praktyczny.
      Ale przyjęłam do wiadomości - Twoje marzenie absolutnie nie jest pożyteczne, tylko zupełnie niechcący, okazało się przyjemne dla internetowego otoczenia :D Tak może być?

      Usuń
    3. Tak, zdecydowanie lepiej to brzmi :D ale kurczę... ja też lubię dostawać skarpetki... :P

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ramen z przypałem

Obdarowani

Boski pierwiastek