Oktawia, która nie jest Skodą

Oktawia nie była Skodą, ale bywały dni kiedy tak się czuła: jak zjechane auto. Niby przebieg nie był jeszcze duży, a karoseria miała dopiero kilka delikatnych rys, ale czasem miała wrażenie, że życie przeczołgało ją po różnych wertepach. Najgorsze były te drogi, którymi wcale nie chciała jechać, ale GPS lepiej wiedzących ktosiów uparcie ją na nie kierował.

Jeszcze w liceum były naciski rodziny, by poszła na prawo, bo prawnikom nigdy pracy nie zabraknie. To nic, że już po pierwszym roku wiedziała, że to nie jej bajka. Co z tego, że poszczególne kazusy były ciekawe, gdy na samą myśl o spędzeniu życia z kodeksem pod pachą dostawała gęsiej skórki? Ale mama chciała mieć prawniczkę w rodzinie... I tata, i babcia. A Oktawii tak naprawdę podobał się handel. 

Tak, skończyła wydział prawa i nie, wcale nie pracuje w zawodzie. Szkoda trochę tych straconych nocy, kiedy zakuwała do kolokwiów i egzaminów. Wkuwanie kodeksów szło opornie, gdy tymczasem wszystkie ciekawostki dotyczące praw rynku, marketingu i technik sprzedaży same wskakiwały jej do głowy.

Naciski, by zamieszkać z rodziną partnera też nie były jej w smak. Co z tego, że taniej? Co z tego, że duży dom i wszyscy się pomieszczą? A jednak na kilka dobrych lat wylądowała z teściami pod jednym dachem. Uprzedzę wasze wyobrażenia: żadnej kosy nie było. Nikt im do sypialni nie wparował, nie grzebał w szufladach, nie było przytyków o zły sposób gotowania ziemniaków. Bo prostu czuła, że nie jest dorosłą kobietą budującą życie z dorosłym mężczyzną. To była bardziej zabawa w dom pod okiem rodziców, niż prawdziwe życie.

Kolejny raz zderzyła się z murem dobrych rad, gdy zaszła w ciążę. Każdy był specjalistą w dziedzinie rozwoju człowieka. To powinnaś jeść, a tego nie, śpij, nie śpij, spaceruj, leż, słuchaj Mozarta, albo lepiej reggae. Nie lubisz? Polubisz, dla dziecka wszystko. Zniknęła Oktawia, został brzuch... Jeszcze gorzej było kiedy Mała pojawiła się na świecie. Oj, wtedy to dopiero zaczął się wysyp ekspertów od przewijania, karmienia, ubierania...

Paradoksalnie to właśnie wtedy zaczął się w Oktawii okres wybijania się na niepodległość. Wydawałoby się, że narodziny dziecka wymuszają koncentrację wszystkich sił na tym maleńkim stworzeniu, które samo sobie nie poradzi. Tymczasem Oktawia zaczęła bronić siebie i swoich granic. Tak budzi się lwica, proszę państwa.

Grzecznie podziękowała za rady i filtrowała je przez własne obserwacje i przemyślenia. Dziecko nie musi mieć czapeczki non stop... Naprawdę, ten ryk z przegrzania jest nie do podrobienia.

Trochę trwało zanim zahukana dziewczyna zmieniła się w kobietę pewną swojego zdania i swojej wartości. Pracuje w branży, którą lubi; mieszka z mężem i córką w mieszkaniu, które może nie jest wielkie i luksusowe, ale własne i dokładnie takie, jakie chciała mieć; razem wychowują Młodą na dziewczynę, która będzie umiała mówić otwarcie o swoich potrzebach.

A wiecie, co było największym katalizatorem tych zmian? Batalia o zmianę nazwiska.

Tak się przyjęło w naszym kręgu kulturowym, że kobieta po ślubie przyjmuje nazwisko męża. Szczytem emancypacji było przez lata nazwisko dwuczłonowe - czasem prowadzące do śmiesznych zlepków, jak Kawa-Śmietanka albo Zimny-Mróz.

Oktawia do swojego nazwiska była przywiązana bardzo. Po pierwsze i najważniejsze: podobało jej się i od zawsze czuła, że jest częścią jej tożsamości. Całe życie była Oktawią X i chociaż ogromnie kochają swojego narzeczonego, wcale nie chciała przeistaczać się w nieznaną sobie Oktawię Y. Dla mnie argument wystarczający, ale dyskusja na ten temat nie milkła przez kilka miesięcy. 

Sięgała więc po argumenty historyczne (To jedno z najstarszych nazwisk w tym kraju…), przez sentyment, aż po granie na emocjach (Będę ostatnia z tym nazwiskiem, przecież Młoda nosi nazwisko ojca...). Jak grochem o ścianę. Olaboga, córuś, to wy nie chcecie być rodziną? Jak to tak, za mąż iść i bez nazwiska męża? To po co wam ten ślub? A narzeczony się zgadza?

A wyobraźcie sobie, że owszem. Akurat główny zainteresowany problemu z tym nie miał. I wiecie co zamknęło usta krzykaczom? Jak pewnego razu Oktawia nie wytrzymała i wrzasnęła: Nie jestem samochodem, żeby mnie przerejestrowywać przy zmianie właściciela! 

Kocham ten tekst 🥰

***

Te wszystkie rady i nagabywanki wypływają przeważnie z dobrych chęci. Ludzie mają swoje wyobrażenia o szczęściu i dlatego tłumaczą innym jak je osiągnąć: prestiżowym zawodem, wygodnym mieszkaniem, miłym dla oka obrazkiem rodziny. Zapominają tylko o tym, że każdy człowiek definiuje szczęście na swój własny sposób. Nie trzeba unosić się, gdy jedni dają rady, a inni nie chcą ich słuchać. Lepiej zaakceptować, że każdy z nas popełni własne błędy, wytyczy swoje ścieżki i pójdzie przez życie w jedynym, niepowtarzalnym tempie. 

I to jest ok!

Fot. Martina Katlera / Unsplash 




Komentarze

  1. Te dobre rady potrafią być mocno irytujące. A wybicie się na niepodległość nie jest łatwe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, że nie. Ale z drugiej strony, to o co warto walczyć. Nigdy nie jest proste 😉

      Usuń
  2. Dobre rady znane od wielu lat zazwyczaj mnie tylko irytują.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli to puste frazesy. Ale jeśli ktoś rzeczywiście podlewa je troską, to trzeba wziąć na to poprawkę. Niekoniecznie iść za głosem tych rad, ale może po prostu spuścić trochę powietrza z samego siebie 😉

      Usuń
  3. Ostatnio nie mam cierpliwości do dobrych rad, zwłaszcza od osób, które mało wiedzą o chorobie, która dotyka mojego rodzica, czy faktycznie myślą, że są bardziej poinformowane o tym, co robić, od tych, którzy codziennie stykają się z tą chorobą i zachowaniem podopiecznych? Izabela Bookendorfina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Współczuję! Serio, rozumiem cię. Nikt nie zna demonów z jakimi muszą się mierzyć chorzy i ich bliscy i jeśli nie przechodził przez to, to rzeczywiście nic nie wie... Ale skoro chcą pomóc to może warto powiedzieć im w jaki sposób mogą faktycznie odciążyć. Czy z tego skorzystają to już inna sprawa, ale generalnie wychodzę z założenia, że warto rozmawiać 😉

      Usuń
  4. Rady dawane są często z dobrego serca, ale równie często nie trafiają w odpowiedni moment i bardzo trudno ich słuchać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt... Ja sobie staram się zawsze dać na wstrzymanie, żeby przypomnieć sobie, właśnie ten element troski. Co nie zmienia faktu, że czasem człowiek ma ochoty wyć 😜

      Usuń
  5. Słowo-klucz: "przeważnie". Nie zliczę, ile nerwów straciłam przy czytaniu forumowych dyskusji o zmianie nazwiska. I nawet nie trzeba było tam facetów, żadnego mensplejningu etc. Kobiety kobietom to robiły :/ Niektóre wręcz oczekiwały tłumaczenia, usprawiedliwiania dla pozostawania przy swoim nazwisku albo łaskawie zezwalały na to, jeśli kobieta "zasłużyła" karierą lekarki, prawniczki czy odkrywczyni jakiegoś leku. Ale zwykła przeciętna baba miałaby zostawić swoje nazwisko? Nie może być! Głupie picze, chciałoby się rzec (a przynajmniej ja się nie powstrzymuję).

    Kibicuję wszystkim niepokornym babeczkom, które robią swoje. Szkoda życie na bycie prowadzoną na sznurku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wirtualny żółwik! Dlatego ja już nie tracę zdrowia na przepychanki w wirtualnym świecie. Ludzie lubią się taplać we własnej nieomylności. Z rodziną i przyjaciółmi chętnie pogadam, ale tłumaczyć się ze swoich decyzji obcym ludziom? No way😜

      Usuń
  6. Życie to wybory ( nie zawsze demokratyczne ;). Ten kto nie chce słuchać podszeptów jak szczęśliwie żyć, musi przyjąć, że będzie musiał znaleźć własną drogę, a za błędy zapłacić z własnej strony. Z drugiej strony, świat nie stoi w miejscu. To co kiedyś było dobrym sposobem na życie i osiągnięciem sukcesu, dziś często zdewaluowało się i wygląda archaicznie w oczach nowego pokolenia. Walk między pokoleniami i zimkami nigdy się nie kończy, bo każdy z nas ma inne geny i został ukształtowany przez inne doświadczenia. Jedni mieli trudne dzieciństwo i już na starcie dorosłego życia mają dość walki. Inni wychowani pod kloszem, dopiero zaczynają i nie będą słuchać innych. Żyjmy i pozwólmy żyć. W tym życiu każdy musi zapłacić "przewozowe", aby dostać się gdzie ostatecznie chce. Część pomimo, że przepłaci i tak wyląduje na śmietniku historii, bo zdecydował się iść własną drogą a nie utartym szlakiem. Ostatecznie wszystkie drogi prowadzą do, nie, nie do Rzymu, ale na cmentarz. Jak tam trafimy, to już indywidualny wybór. Z perspektywy końca nie ma to znaczenie, liczy się chwila, tu i teraz, próby zamiast efektu końcowego. Kto nie spróbował żyć po swojemu, ten nigdy tak naprawdę nie żył ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Śmietnik historii... Rany, ile nihilizmu 😜 rozumiem co masz na myśli, ale chyba każdy z nas, niezależnie od tego czy płynie pod prąd czy z prądem, zawsze będzie się zastanawiać jak wyglądałoby jego życie, gdyby podjął inną decyzję, w którymś momencie. Myślę, więc jestem i te sprawy 😜 ale cmentarz mnie ubawił 😜

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wskrzeszeniomat – część pierwsza

Okrutnik

Wskrzeszeniomat – część druga